Rozmowa z Wojciechem Sikorą

Jak wyglądało studenckie życie w Krakowie lat 70tych?

Ono było w miarę normalnie w czasach PRLu, jeszcze przed SKSowskimi. Przynajmniej dla poszczególnych osób. Z jednej strony działaliśmy i uczyliśmy się, ja akurat studiowałem filozofię na UJ. Z drugiej strony byliśmy młodzi i mieliśmy dużo siły energii i chęci do zabawy. Mimo tej okropnej szarzyzny jaka panowała w tym czasie w całej Polsce, brudu, smrodu w ogóle z punktu widzenia estetyki, to oczywiście katastrofa.  Nie mówię o aspekcie czysto politycznym. My innego świata nie znaliśmy. Czytaliśmy wówczas niesłychane ilości książek i w ogóle ktoś w ogóle miał jakieś pieniądze to wydawał je albo na książki albo na piwo.  W różnych proporcja oczywiście… bo mimo, iż cenzura była bardzo ostra w tamtym czasie to jednak ukazywały się ciekawe rzeczy, ale w niskim nakładzie, więc trzeba było za nimi biegać po Krakowie. Za piwem też trzeba było biegać.  Element zabawowy wcale nie dominował nad jakimś życiem umysłowym czy związanym z studiami. Prowadziliśmy bardzo długie i ciekawe dyskusje na tematy różne, światopoglądowe, polityczne. Zwracam uwagę na ten fakt, że także byśmy młodzi i nie odbiegaliśmy od normy, które są z racji wieku. Oczywiście do momentu SKS-u. Potem się trochę oczywiście zmieniło.

 

Jak rozpoczęła się Pana działalność opozycyjna?

 

Moja działalność opozycyjna zaczęła się trochę wcześniej niż SKS. W końcu 75 roku władze PRL-u zamierzały wprowadzić zmiany do konstytucji, a chodziło o to żeby wprowadzić do konstytucji przyjaźń nierozerwalną ze Związkiem Radzieckim. Ten element wzbudził protest bardzo wielu środowisk i powstał list protestacyjny. To były początki mojej  działalności. Wciągnął mnie mój przyjaciel Tomasz Schoen, który później też działał przez cały czas w SKS-ie.  Myśmy z Tomkiem nie tyle zbierali podpisy pod tymi listami,  bo tam się podpisały kilkadziesiąt bardzo ważnych osób, co kolportowali je do prasy na emigracji. Zacząłem wtedy czytać wydania zza granicy. Pamiętam pierwsze dwie pierwsze, które miałem w ręce. To był Sołżenicyn „Archipelag Guag” i Mackiewicz „Droga donikąd” albo „Kontra”. Byłem zobowiązany przeczytać je w błyskawicznym tempie, bo tych książek było strasznie mało i oczywiście kolejka do czytania była wielka. Oczywiście byłem już wtedy po pierwszej inicjacji. Razem z Tomaszem i innymi kolegami, dołączyliśmy do akcji, kiedy doszło do wydarzeń w Radomiu. Wtedy zbieraliśmy już podpisy wśród studentów, znajomych gdziekolwiek się da, przeciwko represjom jakie dotknęły robotników w Radomiu i w Ursusie to był czerwiec 76. To już stało działalnością konkretną. W międzyczasie poznałem parę osób, które później tworzyły SKS. Następnie punkt najważniejszej w tym wszystkim to jest oczywiście śmierć Staszka 7 maja 77 roku. Od tego momentu to już się zaczęła moja działalność profesjonalna. Zacząłem większą część czasu spędzać na sprawach związanych z opozycją Krakowską, która właśnie powstała.

 

Jak wspomina Pan 15 maja 1977?

 

Wydaje mi się że to była jakaś sala na Szewskiej. Pamiętam, że byłem na takim zebraniu gdzie było kilkadziesiąt osób związanych z środowiskiem Bogusia Sonika i Lilki, z drugiej strony Bronka Wildsteina i tej całej grupy związanej głównie z polonistyką. Brałem udział w czysto technicznym spotkaniu dotyczącym tego w jaki sposób bojkotować te Juwenalia. Zapadały decyzje, ustalane były takie rzeczy jak to, że będzie warta przy tej bramie nr 7 na Szewskiej. Druga rzecz, którą zapamiętałem to jak zajmowałem się ze swoim przyjacielem Grzegorzem Małkiewicz szyciem czarnych opasek. Chodziło o to żeby jak najwięcej ludzi miało możliwość założyć czarną opaskę na ramię. Grzesiek Makiewicz, który był w moim kolegą z Filozofii mieszkał na ulicy Felicjanek u takiej starszej pani, która była kiedyś krawcowa i miała maszyny do szycia. Ta pani szyła cztery czy trzy dni przed juwenaliami te opaski, które później nosiło gdzieś do Bogusia czy Bronka ukradkiem lub samemu się rozdawało przechodniom. Od rana byliśmy w okolicach Szewskiej, oczywiście z tymi opaskami, rozdając je jeszcze  innym ludziom, którzy wyraźnie tego. Jak przez mgłę pamiętam takiej bardzo znane zdjęcie jak Ela Majewska, która później została jedną rzeczniczek SKS, stała w bramie. Tam cały czas był  tłum ludzi, a jednocześnie obok toczyły się te nieszczęsne Juwenalia, które ZSP wszelkimi siłami starał się uratować i z marginalizować naszą działalność. Zostało wydane oświadczenie w związku ze śmiercią Staszka, jego przyjaciele apelują bojkot juwenaliów. Udał się tak częściowo, na Szewskiej była żałoba, a na Grodzkiej były zabawy studentów jak co roku. W tym wszystkim jeszcze był trzeci element czyli Bezpieka. Do Krakowa przyjechało kilka osób z Warszawy, żeby nas jakoś tam wspomóc, z bardziej doświadczonych z 68 roku, z kręgu Komandosów. Pamiętam przyjechał Mirek Chojecki, Wojtek Fałkowski, nie pamiętam reszty ale tam było więcej osób z Warszawy. Pierwsze aresztowania dotyczyły ich właśnie. Starali się też wyłapywać pojedyncze osoby jak Bronek czy Boguś.  Ci najbardziej rozpoznawalni chronili się w ten sposób, że byli blisko bramy. Tam był taki tłum, że bezpieka nie dokonałaby zatrzymania, ludzie by do tego nie dopuścili. Niestety kilka osób zatrzymano. Pamiętam taki zabawny szczegół, ORMO i bezpieka nosili w klapie znaczek Czerwonego Krzyża. Wtedy nie było żadnej akcji Czerwonego Krzyża, to było po to, żeby się rozpoznawać. Nie mogli się znać, ale byli na wypadek jakiś ostrzejszy działań. Pamiętam że zobaczyłem dyrektora swojego liceum, które kręcił się i rozglądał – rejestrował udział z jego otoczenia, których mógł znać.

Potem był już 15 maj. Msza u Dominikanów prowadzona przez ojca Kłoczowskiego. Marsz, olbrzymia manifestacja, myślę że takiej nie było w Krakowie od czasu wyborów w latach 40tych. Przemarsz pod Wawel. Bezpieka przecięła ten pochód.  Znalazłam się w odnodze z przyjaciółmi szczególnie są Grześkiem Małkiewiczem, która szła plantami. Druga część szła przez miasto. Pod Wawelem, przed murami została odczytana deklaracja założycielska Studenckiego Komitetu Solidarności. Najpierw przez Józka Ruszara, i chyba Lilkę Batko Sonik. To był ten moment założycielski.  Tłum był tak wielki że bezpieka nie zdecydowała się na jakieś ostrzejsze działania poza tym właśnie że zablokowali ten pochód. Potem ludzi się w miarę spokojnie rozchodzili. Bardziej rozpoznawalna część działaczy starała się nie wpaść w łapy bezpieki.

 

Pierwsze doświadczenie związane z represjami i działaniem służb bezpieczeństwa?

 

Moje pierwsze doświadczenie związane z represjami to był 78 rok, czyli rok po maju. Pojechaliśmy z Bronkiem Wildstein i ś.p. Łukaszem Świerzem rozdawać Robotnika, który był wówczas jednostronicowy, do Huty Lenina. Była zmiana, o godzinie szóstej schodziła noc, więc wychodziła masa ludzi. Myśmy tam pojechali rano i w tym tłumie, który szedł w dwie strony zaczęliśmy rozmawiać Robotnika (był to rodzaj pisma wydawanego w Warszawie i skierowanego na środowisko robotnicze). Niestety stosunkowo szybko rzuciła się na nas z straż przemysłowa. Dorwali i Łukasza Świerza i mnie, a Bronek, spryciarz doświadczony. Udało się mu uciec. Powykręcali nam ręce… ale zanim to zrobili, to co nam zostało ulotek, wyciągnęliśmy z chlebaków i wyrzuciliśmy wszystko w powietrze. To rozleciało się na wszystkie strony. Zabrali nas, po czym bardzo szybko przyjechała bezpieka i zawieźli nas do aresztu. To było moje pierwsze moje 48. Dla każdego z nas to była najtrudniejsza sprawa bo to był ten moment kiedy tak naprawdę można było się złamać albo nie. W związku z tym te pierwsze 48 miało wielkie znaczenie. Byliśmy na to na szczęście już bardzo przygotowani, bo wtedy już kursowała notatka napisana przez Chojeckiego i Romaszewskiego Obywatel a Służba Bezpieczeństwa. Wiedzieliśmy jak się zachowywać. Oczywiście idealnym było milczenie absolutne. Nie odpowiadanie na żadne pytania, nawet takie „czy dzisiaj świeci słońce?”. Na wszystko „odmawiam odpowiedzi”. Pamiętaliśmy już choćby z tej broszury, w jakiś sposób to działa. W 60 roku w Warszawie złamano Komandosów. Wymyślili sobie koncepcje opowiadania o rzeczach nieistotnych, podając drobne fakty. Oczywiście to był błąd, ponieważ bezpieka w sposób perfekcyjny wykorzystywała te szczegóły opowiadając drugiemu aresztowanemu, że wiedzą dokładnie, że o tej godzinie spotkał się z tym, w takiej kawiarni, była dyskusja dotycząca tego a tego. Z tego ten drugi aresztowany wyciągał wniosek że skoro oni znają takie szczegóły, to muszą wiedzieć wszystko. Po prostu uznawali że nie ma czego ukrywać i zaczynali sypać. Oczywiście nie wszyscy. Ale wtedy dość sporo ludzi się na to nabrało, dlatego w naszych już czasach idealnym zupełnie zachowaniem podczas przesłuchania było całkowite milczenie lub „odmawiam odpowiedzi”. Pierwsze przesłuchanie dla wszystkich było trudne. Działali na mnie metodą dobry i zły policjant. Przesłuchiwał głównie kapitan Garncarczyk, który był tym złym policjantem, więc krzyczał że za chwilę mnie pobije i tak dalej, walił pięścią w stół, ale nie doszło do tego typu rzeczy. Był drugi, taki kapitan Wróbel, który był intelektualistą, który ściągał rozmowy na temat, że zdaje sobie sprawę, że w Polsce nie jest najlepiej, że to kwestia patrzenia na ludzi indywidualne,  że można by dużo zrobić gdyby ludzie zaangażowani byli społecznie. Był bardzo łagodny, dość inteligentny. Ale na te gadki ja też „odmawiam odpowiedzi”. To trwało strasznie długo, co najmniej 12 godzin. On się zmieniali więc dla nich to nie było nic, natomiast dla mnie było to trudne. Bałem się jednej rzeczy, że dowiedzą się gdzie pracuje mój ojciec. Pracował w NiKu, czyli instytucji rządowej, jako radca prawny. Obawiałem że oni zaczną w kierunku ojca naciskać. To że wywalą mnie ze studiów czy coś co, to nic. Bałem się o ten moment kiedy oni odkryją że mój ojciec jest w takiej instytucji i  co z tego wyniknie, jak wtedy zareaguje. Na szczęście oni jakby tylko mówili „nie skończysz studiów”. Po tych 12 godzinach przenieśli mnie już do zwykłej celi. To był szalenie miły moment. Wyjątkowo były duże cele, gdzie kilkanaście osób w jednej siedziało. To oczywiście byli zwykli przestępcy kryminaliści, złodziejaszkowie i chuligani. Łukasz oczywiście nie siedział ze mną. Pamiętam jak w pewnym momencie nagle słyszę głosy Bogusia Sonika i Bronka Wildsteina. Przyjechali specjalnie z Krakowa do Nowej Huty. Krzyczeli „Wojtek, Wojtek nie daj się!”. To był szalenie wzmacniający moment. Byłem już po tych przesłuchaniach, ale to rzeczywiście był przyjemny gest ze strony moich kolegów. Po upływie 48 godziny wyszedłem. I dzięki temu, że tak a nie inaczej się zachowywałem, że nie odpowiadałem na żadne pytanie siedziałem ok. 20 razy, do jakiejś takiej czołówki byli tacy, którzy więcej siedzieli oczywiście,  ale miałem już absolutnie komfortową sytuację. Mnie już nie brali właściwie na żadne przesłuchanie tylko na tak zwany dołek. Później postawili nas przed kolegium do spraw wykroczeń, za zaśmiecanie miasta – przez rozrzucone ulotki. Na tym kolegium był tłum ludzi z SKS-u, przypadkiem wtedy w Krakowie był Mirek Chojecki. Jako oskarżeni mieliśmy możliwość wyboru własnego adwokata. Wymyślili że adwokatem będzie mecenas Grabczyk. To był jedyny człowiek, którego znaliśmy z Huty Lenina, który był zaangażowany opozycyjnie, zbliżony do SKS-u. Bardzo wygadany. Chodziło nam żeby zrobić z tego manifestacje polityczną. Pokazać, że to nie jest zwykłe wykroczenie tylko czysta akcja polityczna.

 

Jak wyglądały spotkania SKSu?

 

 

Odbywały się z tego co pamiętam u Bogusia Sonika albo na Grodzkiej u Lilki lub u Bronka na Chocimskiej, może jeszcze w jakiś innych miejscach.  Sam nie uczestniczyłem we wszystkich spotkaniach. To był ruch rozczłonkowany i luźny, bez żadnych struktur. Podczas spotkań omawialiśmy co możemy dalej robić. Na jednym ze spotkań wymyśliliśmy żeby zrobić na wakacje cykl takich obozów w Gorcach. To oczywiście nie było szkolenie z partyzantki miejskiej ale dyskusje. Byłem razem z Grześkiem na pierwszym obozie. Prowadził Józef Ruszar i Wojciech Oracz, oni byli o te 5 lat starsi.  Czytaliśmy rozmaite teksty np. tekst Leszka Kołakowskiego „Tezy o nadziei i beznadziejności”.  To nie były tylko rozmowy, były także ogniska i zabawa.

 

Jaki był odbiór społeczny i mediów sprawy Staszka Pyjasa?

 

Na samym początku, 15 maja do kilkadziesiąt tysięcy osób chyba wzięło w tym udział. Więc poszedł przekaz SKS-u jako organizacji niezależnej, której celem złamanie monopolu ZSP na reprezentowanie studentów. Wtedy był tłum. Pierwszy okres po pochodzie był bardzo euforyczny, aż do zakończenia roku akademickiego. Dużo się działo. Pierwsze ulotki były  podpisane przez pierwszą grupę rzeczników wraz z adresami. Szczególnie na Floriańska do Bronka czy do Ryśka Terleckiego, który nie był rzecznikiem, ale był znaną postacią przechodziło kupę ludzi chcących się zapisać. Nie były prowadzone żadne zapisy, ponieważ to nie była organizacja. Przychodziło dużo ludzi pytać się co oni mogą zrobić. Niektórzy z nich włączyli się w to i przez następne 3 lata działali bardzo intensywnie. Niektórzy pozostali w kręgu sympatyków, bo to było troszkę na zasadzie wrzucenia kamienia na środek jeziora. Rozchodzą się fale we wszystkie strony, więc było to jądro, ci którzy zajmowali się głównie SKSem,  ale rozchodziło się to na różne osoby, które w mniejszym stopniu współpracowały, brały udział w tego typu akcjach. Ludzie, którzy tylko chodzili na Uniwersytet Latający i tego rodzaju spotkania. Ludzie, którzy pomagali daną osobę, a nie brali bezpośredniego udziału. Każdy z nas miał w zapasie 2 czy 3 mieszkania, na wszelki wypadek. Od czasu do czasu bezpieka robiła takie łapanki masowe, więc takie miejsce żeby się gdzieś przez 1 czy 2 dni przenocować.  Na przykład robiłem tak, że chodząc zbierać podpisy z taką listą na przez gdzie miałem już 50 podpisów to było ryzyko, że zostanę tam zwinięty. Wówczas taka lista by wpadła. Miałem kilka tych kartek i  zbierałem po 10 podpisów, a potem gdzieś u swojego przyjaciela to składałem. Było kilkanaście osób w głównym kręgu, ale jeśli policzyć tych wszystkich ludzi, którzy brali udział, drukowali, byli w całkowitym podziemiu, to wtedy to liczba wyjdzie znacznie wyższa.

Media były oczywiście całkowicie reżimowe, ale istniała prasa niezależna typu Biuletyn informacyjny KOR. My akurat w Krakowie bardzo blisko współpracowaliśmy z KORem, ale były też inne ugrupowania, takie jak Robcio czy KPN. Media absolutnie milczały z wyjątkiem samego momentu śmierci Staszka. Po pierwsze nie chcieli zamieścić ogłoszenia o śmierci. Po drugie ukazało się szereg absolutnie kłamliwych tekstów, że spadł po pijanemu ze schodów i tak dalej. O tym, że prowoderzy z Warszawy przyjechali zorganizować Czarne Juwenalia, co nie było prawdą, bo to ludzie z Krakowa robili. To był jedyny moment, kiedy cokolwiek pojawiało się w mediach reżimowych. My mieliśmy swoją prasę. W Polsce zaczęły powstawać inne SKSy. Krakowski był bezwzględnie, taką najmocniejszą grupą, obok Wrocławia gdzie też był bardzo mocny ruch. Z kolegami z Wrocławia bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Pojawiały się też sporadycznie kłamliwe teksty jak na przykład pisemko studenckie wydało artykuł (okazało się, że jeden z nas był nawet nie współpracownikiem bezpieki tylko pracownikiem który został zdemaskowany i potem napisał taki tekst), w którym opisane były kompletne absurdy np. że bierzemy pieniądze od Mossadu czy CIA, były podane nazwiska, kto jest alkoholikiem, narkomanem. Nasz ruch oczywiście dla władzy nie istniał, próbowali nas totalnie ignorować. Istniał już wtedy drugi obieg, więc nie dało się tego zatrzymać. Mieliśmy w Krakowie pismo Sygnał. Byłem w redakcji tego pisma, naczelnym był Janek Polkowski. Tego czasopisma wyszło niewiele numerów. Było też ogólnopolskie pismo studenckie INDEKS. Tam w redakcji z Krakowa były dwie osoby, mój przyjaciel Tomasz Shoen i Lesław Maleszka.

 

Jak wpłynął na Pana czas SKSu?

 

Wydaje mi się, że to było w moim życiu kluczowe doświadczenie, które jak się okazało, jak dzisiaj po 40 paru latach mogę stwierdzić,  okazało się takie decydujące na całą moją przyszłość ponieważ byłem w SKSie do końca. Potem brałem udziału w zakładaniu Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jak wspomniałem na początku, ja czym Anka Krajewska  byliśmy na pierwszym roku, a pierwsi rzecznicy SKSu już kończyli studia. Jak nastała Solidarność byliśmy bardzo mocno zaangażowani. De facto myśmy to organizowali. Ludzie z SKS-u. Zakładano punkty informacyjne jak tworzyć wolne związki zawodowe. Pamiętam, że z Andrzejem Mietkowskim i Oleńką pisaliśmy przez całą noc deklaracje założycielką NZS. Następnego dnia wygłosiliśmy ją przy Collegium Broscianum UJ. Tam przemawiałem razem z Mietkowskim i z Jarkiem Zadenckim i to był początek NZS-u. Niektórzy starsi koledzy jak na przykład Boguś Sonik weszli do zarządu Solidarności regionu Małopolska. Braliśmy bardzo czynny udział w organizowaniu Solidarność.

 

Jak potoczyły się Pańskie losy po studenckim czasie SKSu?

 

Ten okres SKS-u był jak zdefiniował moje późniejsze życie. Był taki incydent, kiedy zamknięto 3 osoby z Krakowa w sierpniu 80 roku. Ja siedziałem 3 tygodnie z czego tydzień w aresztach. Zamykali na 48 godzin, wypuszczali mnie i od razu na progu zakładali kajdanki. Nie mogli bez sankcji prokuratorskiej dłużej przetrzymywać. Po czym zawieźli mnie do domu i powiedzieli, że mam areszt domowy. Akurat mieszkałem 100 m od mieszkania Bronka Wildsteina, który miał dokładnie taki sam areszt. Trzy samochody stały pod naszymi oknami. Było to paranoją, tym bardziej, że Porozumienia Gdańskie były już pewne.  Tymczasem 31go weszła do naszych mieszkań bezpieka i zabrali nas do prokuratury. Wszedłem jako ostatni. Na końcu korytarza zobaczyłem Andrzeja Mietkowskiego i Bronka. Dostaliśmy sankcje na 3 miesiące i przewieźli nas na Montelupich. Kompletny absurd bo też wiadomo było, że następnego dnia zostaną podpisane porozumienia i jednym z warunków jest zwolnienie więźniów politycznych. Nawet prokurator, który to podpisywał nie chciał się podpisać wyraźnie. Dopiero z niego wydusiłem że nazywa się Bogusław Trybowski, i poprosiłem go o pióro i nad tymi go zawijasem wpisałem drukowanym jego imię i nazwisko. Następnego dnia dokładnie o 12:00, tak jak zostało ustalone wypuszczono nas. Wyszliśmy w trójkę. Dzięki temu weszliśmy na karty historii, bo nasze nazwiska są w aneksie do porozumień gdańskich. Wtedy z grupą przyjaciół wymyśliliśmy sobie, że najwyższy czas odpocząć od tych 48, od tych rewizji, od tych bieganin. Solidarność miała już kilka milionów ludzi, a nas jak wspomniałem była garstka. Postanowiliśmy wyjechać, większość z nas absolutnie po raz pierwszy na zachód z intencją poplątania się po stolicach europejskich. Oczywiście podczas okresu Solidarności nie było mowy o uzyskaniu paszportu. Wyjechałem w takiej grupie: Grzegorz Małkiewicz, Anka Krajewska, Beata Surówka która z Anką pracowała w drukarni i ja. Miesiąc później wyjechali Oleńka i Andrzej Mietkowscy, dwa miesiące wcześniej Iwona z Bronkiem Wildsteinem. Wszyscy spotkaliśmy się w Paryżu, gdzie czekała na nas Kultura Paryska. Mieliśmy wstrząsające spotkanie z Józefem Mackiewiczem z Barbarą Topolską. Mieszkaliśmy u Zinowiewa. Także poznawaliśmy niezwykle ciekawych i znanych ludzi. W Paryżu oczywiście Kultura Paryska. Absolutnie nigdy do głowy by mi nie przyszło że parę lat później stanę na progu Kultury Paryskiej. Mieliśmy taki pomysł żeby posiedzieć w tym Paryżu dłużej, zarobić na zakup samochodu. Zrobić taką podróż przez Południe. Leszek Giedroyć po pierwszym spotkaniu zaproponował nam pracę, tzn. Andrzejowi Mietkowskiemu i mnie w Kulturze. To była najwspanialsza w świecie fucha, bo tam jest wielka biblioteka i wspaniałe książki z autografami. Miałem tam odkurzać trochę, ale jako że jest to takie miejsce gdzie nie dziwi nikogo jak młody człowiek siedzi i czyta, sam się oddawałem lekturze. Poznałem mnóstwo ludzi. Nie udało się zrealizować planu podróży powrotu do Polski, bo 13 grudnia wybuch. Zostaliśmy tam zablokowani i zaczęliśmy natychmiast organizować pełnomocnictwa Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zorganizowaliśmy grupę koordynacyjną Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Kilkuset studentów z Polski otrzymało pomoc zarówno dla we Francji ale przede wszystkim pomoc dla aresztowanych w Polsce, oraz ludzi ze środowisk studenckich i naukowych, gdyż obok było biuro Solidarności, z którym ściśle współpracowaliśmy. Zostałem wtedy dokładnie, 13 grudnia stałem się emigrantem politycznym. Zajmowałem się polskim przez całe życie. Mieszkam we Francji 40 lat. Pracowałem w Polskim Centrum Politycznym Na Emigracji. Zajmowałem się różnymi rzeczami. Pracowałem w kontakcie, to był miesięcznik członków i współpracowników Solidarności, którego dyrektorem był Chojecki, na którym naczelnym był Bronek Wildstein. Pracowałem przez parę lat jako freelance dziennikarz w sekcji Polskiej Radia Wolna Europa, w NZS, w  Solidarności byłem odpowiedzialny za region Małopolska, więc byłem takim łącznikiem pomiędzy francuskim związkiem zawodowym katolickim. Byłem sekretarzem Chojeckiego, który robił mnóstwo rzeczy. Żadnych studiów, co prawda zaczęliśmy z żoną studia bo Francuzi umożliwili nam to bez dokumentów ale było wiele zajęć. Finał tej kariery był taki, że zostałem prezesem Kultury Paryskiej, którym byłem w latach 2010-2019, po czym po mnie przejęła to Oleńka Mietkowska.

 

Najpiękniejsze wspomnienie tamtych lat?

 

Pierwsze pytanie było trudne i ostatnie jest również trudne, więc to jest etiuda klamrowa. Najpiękniejsze to nie jest chyba adekwatne słowo do całej tej historii. Mówiliśmy przecież śmierci Saszka, która oczywiście nie miała nic wspólnego z pięknem. Przeciwnie miała dużo wspólnego z najczystszym złem. Ja bym troszkę zmienił to słowo, może na jakieś takie kilka momentów, które dla mnie były w trakcie działalności SKS i pozostały mi najbardziej w pamięci. W dwóch skalach makro i mikro. Makro to jest kilka takich wydarzeń kluczowych. Po pierwsze najbardziej wstrząsające morderstwo i w ogóle cały bojkot, Czarne Juwenalia. To były zupełnie wyjątkowe chwile. Kolejny wzruszający moment, ciągle w skali makro, to bezwzględnie wybór papieża, po czym pielgrzymka papieża w 78 do Krakowa. Przez ten jeden dzień czy przez 2 dni można było się poczuć, że wszyscy ludzie dookoła jesteśmy wolni. A trzeci moment to jest to jest oczywiście Solidarność i cały sierpień 80 roku, to znaczy wszystkie aresztowania na Montelupich. Przede wszystkim efekt czyli Powstanie Niezależnego Związku Zawodowego Solidarność i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a także wszystko to co się wokół tego działo, w czym brałem udział. To takie jakby nie najpiękniejsze ale niezwykle ważne punkty zwrotne. W skali mikro, dotyczącej bezpośrednio mnie samego, to były drobne sprawy. Na przykład udana akcja ulotkowa w sprawie bojkotu wyborów, to wypuszczenie nas z Bronkiem Wildsteinem i Andrzejem Mietkowskim po jednej nocy spędzonej na Montelupich. To był taki mocny moment, a z drugiej strony żałosny jeśli chodzi o drugą stronę, o tych którzy nas zatrzymali. Bardzo wiele fajnych rzeczy np. ten obóz pierwszy w czerwcu czy w lipcu 77 roku w Gorcach. Następnie kiedy pierwszy raz w życiu publicznie przemawiałem przed Collegium Broscianum wraz z Mietkowskim, ogłaszając założenie Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zakładanie Solidarności również, kiedy powstały różne punkty informacyjne. Punkt informacyjny był w mieszkaniu Bronka Wildsteina, Ryśka Terleckiego. Pamiętam taką zabawną scenę jak mamy kilka biurek rozłożonych, informujemy jak zakładać związki zawodowe. Informacje mieliśmy jak to robić już z Gdańska. Przy biurku siedział Jarek, okulary założone, te papiery rozłożone, był trochę w nastroju minorowy. Kolejka z różnych zakładów. Po prostu ludzie przychodzili. Przesłuchiwał nie podnosząc głowy, okulary spuszczone, pyta o nazwisko, a z drugiej strony ze stołu pada Jerzy Stuhr. Jarek nie zareagował tylko zapytał jakie przedsiębiorstwo. Padł Teatr Stary w Krakowie. Dodałbym jeszcze to, korzystając jak wspomniałem, że każdy z nas miał jakąś tam grupę ludzi którzy nie brali udziału działalności czy pomagali, chciałbym wymienić kilka takich osób, z którymi ja miałem kontakty. Są kompletnie nieznani, nikt nie wie, że oni przez cały czas byli. Pozwolę sobie wymienić: Paweł Obryk, u którego bardzo często z Bronkiem Wildsteinem nocowaliśmy. Jeszcze ostatnia anegdota związana z Pawłem i z Bronkiem. Mianowicie Bronek zrobił kiedyś dość duży numer, był zamknięty i przesłuchiwany jak większość z nas nie odpowiadał na żadne pytanie, był przesłuchiwany na Placu Wolności. Tam są bardzo wysokie piętra ale on był na pierwszym piętrze. Tam gdzie on siedział w którymś momencie bezpiek, który miał go przesłuchiwać wyszedł. Bronek został sam i przez okno wyskoczył. Zwichnął sobie nogę przy tym, ale uciekł właśnie do tego Pawła Obryka.  Dalszy ciąg jest taki, że niedaleko mieszkał Jacek Woźniakowski czy dyrektor Znaku, który przyszedł do domu i zaraz zadzwonił do nas i poinformował córkę Róże, przechodził przez Plac Wolności widział jak z któregoś piętra Bronek Wildstein wyskakuje za okna, Jeszcze kilka nazwisk: Jacek Czer, Wojtek Buchner, Ewa Kowynia, Teresa Szymańska. To są ludzie, którzy brali udział w działalności SKS-u i warto o nich pamiętać, tak samo jak warto pamiętać że poza nami studentami, czy to pierwszych lat czy ostatnich było kilku takich asystentów czy naukowców asystentów, którzy bardzo nas popierali, wspierali w Krakowie. Należy wymienić Roberta Kaczmarka, Tadeusza Kadenacego, Pawła Kurczewskiego Jana Środonia i Mirka Dzielskiego. Jeśli pani pozwoli patetycznie i metaforycznie to tutaj taki mały cytat Herberta na koniec: „To wcale nie wymagało wielkiego charakteru nasz odmowa, niezgoda i upór. Mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku”. I jeszcze drugi cytat słynnego przesłania Pana Cogito: „Idź wyprostowany wśród tych co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch”. Nie chcę przez te cytaty powiedzieć to że byliśmy jakimiś tam bohaterami, ale tak się ułożyło nasze życie, po prostu tak zareagowaliśmy na pewne rzeczy i każdy z nas później poszedł jakąś własną drogą. Bardzo wielu, tych o których wspomniałem i nie, miało bardzo ciekaw życie. To co nas wyróżniało, to na początku tej opozycji byli piękni ludzie – piękni wewnętrznie.

 

Rozmowa z Andrzejem Brykiem

 

Jak wyglądało studenckie życie w Krakowie lat 70tych?

 

Nie było takiej ilości Studentowi i nie było takiego przekonania, że studia są dla wszystkich. Były to środowiska zamknięte. W Krakowie zresztą były dwa ośrodki. Był świat w akademikach, który był właściwie odrębnym światem i świat domów krakowskich, ale nie mówię człowiek konkretnie o tej starej inteligencji krakowskiej, bo to byli ludzie, którzy po prostu mieszkali w Krakowie. Te środowiska się do końca nie przenikały, to było oczywiste. Drugim bardzo istotnym elementem jest że myśmy prowadzili szalenie burzliwe życie towarzyskie. Każdy miał mnóstwo czasu. Znaliśmy się wszyscy. Nie każda grupa miała zajęcia w tym samym składzie, w związku z tym myśmy nawiązywali przyjaźnie czy powiedzmy znajomości w sposób niezwykle naturalny, na roku, który miał niewielka ilość studentów. Kontakt z profesurą był też bardziej osobisty, nie mówię tutaj jakimś przełamywaniu barier, ale dostępie do asystentów. Oczywiście jak wszyscy młodzi ludzie bawiliśmy się. Każdy na swój sposób, ale ponieważ możliwości rozrywki były jakby to powiedzieć nie rozproszone tak jak dzisiaj. Nie ma takich wielkich bodźców gdzie, każdy chce każdemu sprzedać swoją najlepszą ofertę. W związku z tym myśmy prowadzili olbrzymie dyskusje, chodziliśmy w góry. To były takie bardzo integracyjne spotkania. Życie kawiarniane, które było też  zupełnie inaczej rozwinięte, nie tak skomercjalizowane. Kraków nie był skomercjalizowany. Był lekko zapyziałym miastem o stosunkowo dynamicznej kulturze, w przeciwieństwie do dzisiejszego czasu, gdzie mamy bardzo rozbudowaną tą sferę dynamiczno-konsumpcyjną przt dosyć wątłej kulturze. Były to ciekawe czasy, lata 70 to było złote lata Teatru Starego. Wielkie sztuki Świniarskiego, Dziady, Noc Listopadowa, Biesy Wajdy. To były wszystko wydarzenia, które nas obchodziły.  Mieliśmy olbrzymią chęć wiedzy i uczestnictwa w kulturze co było spowodowane również faktem że dostęp do niej dosyć ograniczony. Ale trzeba powiedzieć, że w latach gierkowskich, kiedy ja zacząłem studia, był inny czas, pewne rzeczy fundamentalnie się zmieniły, społeczeństwo było bardziej otwarte. W pierwszych latach wzrósł poziom materialny dostęp do dóbr konsumpcyjnych. To rzeczywiście była jakaś taka autentyczna zmiana, która została kupiona przez znaczną społeczeństwa. Druga bardziej kluczowa sprawa, to to że można było wyjeżdżać za granicę. To znaczy można byłoby wstąpić o paszport, jeżeli nie było się oficjalnie zaangażowanym w jakąś działalność opozycyjną wprost, a na początku lat 70tych, to nie było możliwe. Można było wyjeżdżać za granicę. Mnóstwo studentów wjeżdżało głównie do pracy żeby się podreperować finansowo, ale też dla powiedzmy dla znajomości języka. Ja też już w liceum wyjeżdżałem do Anglii, żeby się uczyć języka, gdzie wszedłem środowisko starej polskiej emigracji, z resztą przypadkowo. Poznałem wówczas gen. Maczka i innych wspaniałych ludzi. Myśmy poznawali świat tego zachodu w sposób namacalny. Uczyliśmy się tego zachodu, uczyliśmy się języków, uczyliśmy się uczestniczyć w tym w tym świecie, który nam się wydawał niedostępny. Wtedy wiele polskich młodych ludzi wyjechało na zachód i tak naprawdę było przygotowanych świadomościowo do tego co potem się działo w Polsce. A w Polsce działy się różne rzeczy.

 

Jak rozpoczęła się Pana działalność opozycyjna?

 

Wszystko zaczęło się od pewnego kryzysu gospodarczego. Myśmy nie byli do końca tego świadomi jako młodzi ludzie, ale była jedna rzecz w Krakowie, chyba rzeczywiście była zupełnie wyjątkowa. Otóż powstało silne środowisko Akademickie przy Kościele Dominikanów, który był centralnym. Tam było trzech takich fantastycznych kapłanów, to znaczy ksiądz Pawłowski, ksiądz Badeni i o. Kłoczowski. I były tam różne grup charyzmatyczne czy charytatywne. To kompletnie mnie nie interesowało kompletnie. Bardzo mnie pociągały natomiast te seminaria intelektualne. To znaczy te grupy samokształceniowe, z resztą jedną stworzył o. Kłoczowski selekcjonując jakieś 12-15 osób z różnych uczelni Krakowa. Dostawało się tam przez rekomendacje kolegów, którzy tam uczestniczyli. Mnie do tej grupy wciągnął mój kolega z prawa Sonik. Pamiętam te wspaniałe spotkania, które odbywały się albo w czeluściach kościoła świętego Dominikanów albo w  mieszkaniu dziewczyny Bogusława Sonika – Liliany Batko, obecnie jego żony. Kobiety niezwykle energicznej i kobiety o szerokich horyzontach, studiującej polonistykę. Spotkania odbywały się również na wyprawach w góry, szczególnie w okresie w okresie wakacyjnym. Ta grupa samokształceniowa pracowała głównie nad tekstami filozoficznymi. Jeżeli zawdzięczam komuś jakąś nieprawdopodobną formację intelektualną, która pozwoliła mi potem być w przyszłości  odpornym na różnego rodzaju miazmaty, tego modernistycznego patrzenia na religię. Zawdzięczam to oczywiście księdzu Kłoczowskiego, który z nami był dosyć blisko. Natomiast była jeszcze jedna sfera działalności, która nie za bardzo mnie pociągnęła, dlatego że mój charakter to był charakter intelektualny. Była bardzo silna grupa społecznikowska, w znaczeniu społeczno-politycznym. Myśmy oczywiście dyskutowali na różne tematy, ale wszystko się zmieniło w momencie tych strajków w Radomiu. Wtedy wiadomo było, że coś się zmieniło w złotej epoce Gierka. Nie wiadomo było co, ale wiadomo że nagle władza pokazało ten rys represji, który wydawał się, że odszedł w przeszłość. Oczywiście wiadomo było że życie studenckie i publiczne jest w jakimś stopniu kontrolowane, ale to poczucie że jednak autonomia kultury była czymś co pozwalało nam uczestniczyć w najwybitniejszych wydarzeniach polskiej i światowej literatury. Chociażby tłumaczenia, które były dostępne masowo.

Pamiętam taką sytuację, że spóźniłem się na seminarium w Gorcach. Przy czym żeby dotrzeć do takiej placówki trzeba było się postarać, bo to zazwyczaj odbywało się w niedostępnych miejscach. Zanim dołączyłem, kupiłem gazetę i  przeczytałem że zostały odwołane podwyżki. Przyniosłem to i pamiętam to do dzisiaj kiedy to mówię. Wtedy o. Kłoczowski stanął w tej izbie schroniska i powiedział  „Niesamowite to jest koniec tego rządu i koniec komunizmu”. Wydawało się to oczywiście nieprawdopodobne.

 

Jak wyglądały spotkania SKSu?

 

Dyskutowaliśmy różne rzeczy. Pamiętam niesamowite mieszkanie na Grodzkiej u Lilki Batko, kiedy dyskutowaliśmy słynny tekst Kołakowskiego „Tezy o nadziei i beznadziejności” napisany w 1971 roku. Mówił, że panuje powszechne przekonanie o niereformalności systemu komunistycznego i nienaruszalności systemu komunistycznego. Udowadniał, że w gruncie rzeczy jest to pewnego rodzaju mit, który nie należy w imię wolności podważyć. Kiedy zaczęły się te strajki, wiedzieliśmy że powstał KOR nieformalnie w Warszawie. To był lipiec, zarejestrowany został we wrześniu 1976 roku, ale już istniała ta grupa. Kontakty były z Krakowem. Ja nie byłem zaangażowany w bezpośrednia działalność polityczną w sensie kontaktów międzyludzkich, natomiast brałem udział w większości spotkań w domach prywatnych w tych dyskusjach. Pamiętam kilka wydarzeń, które były w moim przekonaniu istotne, chociaż one zniknęły w czeluściach historii. Bez wątpienia takim przełomowym wydarzeniem była pielgrzymka z Warszawy na Częstochowę w sierpniu 1976 roku, gdzie właściwie była to pielgrzymka religijna, ale jest niesamowicie silnymi grupami ludzi, którzy widzieli, że coś się w Polsce zmienia i że kościół jest po stronie wolności. To był okres, kiedy zginął wybitny filozof czeski – Patoczka. Dyskutowaliśmy czy zginął czy zmarł normalnie. Potem odbywały się zajęcia w podgrupach na postojach. W namiocie przyjęła naszą 4 osobową grupę, Halina Mikołajska, która tłumaczyła nam pragmatykę tego oporu.  Jeszcze dla ciekawości można powiedzieć, że ołtarz na mszę polową był ciekawie przygotowany, bowiem w centralnym miejscu był cytat z pierwszego listu do Koryntian św. Pawła, gdzie oczywiście podpis był skrótem to znaczy 1 Kor. Wszyscy doskonale co to był za symbol. Z tej pielgrzymki jest niezwykle ciekawa anegdota związana z Bogusławem Sonikiem. My z Krakowa byliśmy pod szerokim wpływem kardynała Wojtyły, którego oczywiście komuniści próbowali przeciwstawić Wyszyńskiemu, który był  człowiekiem promującym w domniemaniu ten ludowy katolicyzm. My tak troszeczkę jako młodzi ludzie wychowani właśnie kręgu Beczki, na uniwersytetach Krakowa, pod wpływem Wojtyły pozycjonowali jako tacy strażnicy właściwej formy chrześcijaństwa, który mieliśmy promować. Wdaliśmy się z Bogusławem w dyskusje na temat ludowego katolicyzmu, który nas w jakiś sposób nie przekonywał. Bo pielgrzymka była formą ludowego katolicyzmu. Kiedy stanęliśmy na tym wzgórzu, gdzie zawsze jest moment refleksji przed Częstochową, z którego widać oczywiście klasztor, nagle Sonik po jakiejś tyradzie przeciwko kultowi Matki Boskiej stracił przytomność. Mógł być otruty, bo działał opozycyjnie. Kiedy doszedł do siebie, to powiedział „Słuchaj jeżeli jeszcze raz coś powiem przeciwko Matce Boskiej, to tak mnie kopnij, żebym się już nie pozbierał”. Potem było kazanie ks. Wyszyńskiego, te tłumy i znowu wydawało nam się, że to kazanie jest takie niespecjalne intelektualnie, w gruncie rzeczy bardzo proste. W swojej naiwności i arogancji młodzieżowej, razem z koleżanką Gośką Gątkiewicz, która bardzo zaangażowana w to seminarium, postanowiliśmy poskarżyć się Karolowi Wojtyle na styl uprawiania ewangelizacji przez Wyszyńskiego. Nie zapomnę nigdy, jak weszliśmy z ulicy, bez żadnego anonsowania na ulicę Franciszkańską. Zgłosiliśmy chęć zobaczenia się z kardynałem Wojtyłą na rozmowę. Czekaliśmy dosłownie chyba pięć lub siedem minut i kardynał nas przyjął. To jest niewyobrażalna dzisiaj sytuacja. Pamiętam ten wielki stół dębowy, gdzie na końcu siedział kardynał a ja z Gośką po drugiej stronie nadawaliśmy na Wyszyńskiego, że jest taki nieintelektualny, że to trzeba inaczej. Pamiętam jak Wojtyła wysłuchał nas bez komentarza, lekko się uśmiechnął i powiedział, że są różne sposoby ewangelizacji i do różnych ludzi trzeba trafiać na różny sposób i kardynał Wyszyński rozumie, że tak naprawdę siła wiary jest w prostych ludziach, że to oni są największym gwarantem trwania wierności. Wtedy odniosłem wrażenie, nie mogło być to powiedziane wprost, że intelektualiści kościelni są podatni na zdradę albo na pewnego rodzaju konformizm, co się potem oczywiście okazało prawda, szczególnie jeżeli chodzi o środowiska Krakowskie, szczególnie kiedy chodzi Tygodnik Powszechny.  Gadaliśmy do kardynała przez 40 minut, nadawaliśmy na jego zwierzchnika, że on nie rozumie na czym polega właściwa ewangelizacja.  Inna sprawa, że myśmy rzeczywiście byli ludźmi o ukształtowanej formacji przez to seminarium księdza Kłoczowskiego. Młodość ma swoje prawa i różnego rodzaju wyobrażenia jak wygląd świat. Potem zaczęliśmy to wszystko w jakiś sposób porządkować intelektualnie, że znakomicie Wyszyński i Wojtyła się uzupełniają w tym kościoła i polskości.

Ostatnie wspomnienie ze Staszkiem Pyjasem?

Nie znałem Pyjasa, spotkałem go tak dwa, trzy razy przez Bronka Wildsteina, oni byli starsi, byłem w najmłodszym gronie. Pamiętam że błyskawicznie rozeszła się wieść o śmierci i natychmiast zapadła decyzja (w tym szalenie rozproszonym środowisku pochodzącym z różnego rodzaju domów, był to rodzaj takiego luźnego związku środowiska), że należało zawiadomić studentów, że należy wobec tej niewyjaśnionej śmierci nie uczestniczyć w Juwenaliach. Nie było mnie przy bezpośrednim organizowaniu tych wszystkich rzeczy, ale pamiętam, że roznosiłem ulotki informujące o tej śmierci i czarne opaski. Pamiętam różne reakcje studentów na Akademii Ekonomicznej, na AGH, mówię tu o akademikach.

 

Jak wspomina Pan 15 maja?

 

Byłem na tym wiecu na Szewskiej, kiedy były te przemowy w kamienicy. Potem oczywiście już nie wiedziałem jak się ten cały masz organizował, to już przyjechali ludzie też z Warszawy, Paweł Bąkowski i wielu innych. Bardziej interesowała mnie sprawa jakiegoś finansowego zabezpieczenia, tego żeby były to środki na powielanie, tworzenie tych materiałów. Młode pokolenie nie może sobie tego wyobrazić, zdobycie maszyny do pisania niekoniecznie dlatego że były reglamentowane, ale w ogóle, jedynego narzędzia do rozpowszechniania oświadczeń było trudne. Pod koniec Gierka wszystko było  trudne. Maszyna do pisania była niesamowitym luksusem. Byłem jednym z najlepszych studentów na Wydziale Prawa, w związku z czym zdobywałem wszystkie nagrody i kupowałem za nie wszystkie, zdobywane przez pół roku, maszynę do pisania, zdobywaną przez jakieś tam przez rodzinne koneksje.  To były takie ciężkie maszyny jak radzieckie czołgi – Łuczniki nie do zdarcia. Zanosiłem te maszyny Sonikowi, który był w jaki sposób wciągniętych te kontakty Warszawsko-KORowskie. On te wszystkie maszyny brał do domu, na następny dzień przychodziła SBcja i konfiskowała te maszyny. To się powtarzało chyba 3 razy. Potem te maszyny nam zwrócono, ale były to już antyki.  Zaangażowałem się w łańcuch ludzi, którzy dawali datki na sprawę poligraficzną, środki na opłacenie adwokatów i tak dalej. Ta grupa bardziej zaangażowana politycznie, pakowała się w to bardzo wyraźnie. Pamiętam Uniwersytet Latający, co mnie szalenie interesowało. Starałem się chodzić na te wykłady, pamiętam wykład Adama Michnika i wykład Jacka Kuronia – był na Poselskiej, kluczyliśmy z Bogdanem Sonikiem po Starym Mieście bardzo długo, żeby zgubić ewentualny ogon. Pamiętam to spotkanie, gdzie Kuroń zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle powiedzmy energicznego, dynamicznego, chociaż już wtedy czułem, że język którym się posługuje nie jest dla mnie akceptowalnym. Niewiele wiedziałem o jego przeszłości, wiedziałem że jest ważny, że działa w KORze. To co mnie raziło, to taka rewolucyjność w tym sensie reformistycznego ruchu socjalistycznego. Nie mówię tu o socjalizmie jako pewnej tradycji, która w polskiej historii masz szlachetny rys. Raził mnie pewnego rodzaju kosmopolityzm, który patrzył na człowieka na swojego rodzaju abstrakcję. To nam się wydawało niebezpieczne, kojarzyło mi się z tym uniwersalizmem który zawsze był przeciwko pluralizmowi świata i w gruncie rzeczy wolności. Niewiele z tego rozumiałem. Była tam rzeczywiście grupa studentów, którzy uczestniczyli w spotkaniu Kuronia. Rozeszliśmy się bez żadnych problemów, z tego co wiem. Potem się okazało, że na dworcu Kuroń został zatrzymany przez służbę bezpieczeństwa. Takich spotkań było wiele. To mieszkanie na Grodzkiej, gdzie z jednej części mieszkania do drugiej przechodziło się przez toaletę. Jeśli ktoś ją zajmował to przejść się nie dało i dopiero potem można było otworzyć i przejść na drugą stronę. Ale to co mnie tam uderzyło to kuchnia, gdzie było centrum spotkaniowe ludzi z całej Polski. Dla socjologa to była niesamowita gratka, bo tak się spotykali wszyscy aktywiści, wariaci nawiedzeni z całej Polski i się dyskutowało. Wszyscy spali na podłodze. Jedzenie było przypadkowe, ale czuło się, że się w czymś uczestniczyło. Pamiętam też, że nagle koło tych młodych grup, zaczęli się pojawiać ludzie, którzy wychodzi z cienia tradycji polskiej niepodległościowej, zresztą ja sam jestem z tej tradycji. Mój ojciec był w AK, ale niewiele o tym mówił. Moja matka uwielbiała moich kolegów i zapraszała ich często do nas do domu. Bardzo mnie zainteresował intelektualny rys tego całego ruchu. Sam zaangażowałem się w wykłady, które były cenzurowane, ale nie w Krakowie, tylko w mniejszych ośrodkach, do których trafiałem przez kontakty właśnie tych ludzi z środowisk Akowskich, którzy przekazywali mnie jako syna tego środowiska. Pamiętam, że jeździłem po Polsce do bardzo prowincjonalnych ośrodków. Organizowano spotkania oczywiście na parafiach. W lecie spałem w stodołach, na sianie. Ci ludzie kompletnie oderwani od tego świata, o którym ja mówiłem. Ja mówiłem o Sołżenicywie, o świadomości politycznej, może niekoniecznie rozumieli, ale przychodzili i łaknęli wiedzy.  Lokalna inteligencja, niekoniecznie humanistyczna, bo przychodzili inżynierowie z ośrodków rolniczych. Tych spotkań od momentu powstania KORu do 1988 roku chyba kilkadziesiąt. Czasami po dwa, trzy w jednym ośrodku. Oczywiście miałem świadomość że w próżnię intelektualną, ale widziałem, że tam jest jakiś niesamowite poczucie, że oni na coś czekają. Coś co dałoby im szansę wyrwania się z tego życia. Potem miałem rok przerwy.

Wracając do marszu. Pamiętam, że uczestniczyłem w tej grupie, która została odcięta na Szewskiej i poszła przez Planty na Wawel, tam oczywiście walkirie tego ruchu czyli Lilka Batko i Gośka Gątkiewicz poprowadziły ten marsz. Gdyby nie silne kobiety, to polscy mężczyźni w ogóle do niczego by nie doszli. One poprowadziły pochód na Wawel, gdzie drugi raz zostało odczytane oświadczenie o powołaniu SKSu. To była grupa dziesięciu tam bodajże osób. Mieliśmy w Krakowie dwie grupy, jedna taka bardziej nazwijmy to grzecznych chłopców, którzy jednocześnie byli z tradycji chrześcijańskiej katolickiej, a druga tych wariatów, anarchistów, którym przewodził  Bronek Wildstein, człowiek o niesamowicie wielkiej odwadze, przyjaciel zresztą Pyjasa, o fryzurze afro, która była szokiem dla mieszczan krakowskich. Te dwie grupy żyły w symbiozie. Pamiętam takie spotkanie, kilka tygodni przed powołaniem SKS-u, gdzieś wszystko się już gotowało i jeszcze nie było oczywiście śmierci Pyjasa. Już był KOR i różnego rodzaju kontakty. Spotkanie na ul. Tarnowskiego, to było mieszkanie Ruszara, gdzie był Wildstein, Maleszka, który już wtedy był agentem o czym nie mieliśmy zielonego, był Sonik, Lilka Batko i inni. Była gigantyczna, dzika dyskusja o tym odpowiedzieć na to co się zaczyna dziać. Pamiętam, że każdy miał się wypowiedzieć krótko o tych sprawach. Ja byłem najmłodszy więc, zabrałem głos jako ostatni. Coś tam powiedziałem, a Wildstein powiedział: „bardzo to mądre, ale teraz skocz po piwo”.  To wszystko miało jednak charakter kształtowania środowiska i mentalności opozycyjnej. Powoli kształtowała się świadomość, że ma być to przekształcone w pewne ruchy zorganizowane.

Jak potoczyły się Pańskie losy potem?

Potem, po skończeniu studiów wyjechałem na rok do Bolonii, na studia podyplomowe na amerykańskim uniwersytecie. Dostałem się przypadkowo. Mimo, iż się zgłosiłem, nie miałem szans żeby się dostać. Nie byłem członkiem partii. Zostało zaproszonych dwóch studentów na rozmowę. Dyrektor przyszedł na rozmowę, ale okazało się, że ci pierwsi nie umieją angielskiego. Ja natomiast świetnie znałem angielski. Tak zupełnie przypadkowo mi się udało. Wróciłem nabuzowany wiedzą.  Byłem już na studiach doktoranckich i miałem dostęp do Resów – materiałów zastrzeżonych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Korzystałem w pełni robiąc wypisy. Wtedy od 1979 roku do 1980 zaangażowałem się w działalność uniwersytetów latających. To był dla mnie istotny okres.

 

Pierwsze doświadczenie związane z represjami i działaniem służb bezpieczeństwa?

 

Wzywano mnie parę razy szczególnie w momencie, w którym miałem wyjechać jechać do Bolonii. Wezwano mnie do SB na plac Szczepański. Przyjechał funkcjonariusz z Katowic, który chciał mnie zwerbować. Z resztą bardzo elegancko. Idąc na tą rozmowę, gdzie dostałem wezwanie jako świadek, mój ojciec mi powiedział: „Absolutnie nie wdawaj się w dyskusję, pewnie powiedzą Ci, że nie pojedziesz na te studia. Trudno, to nie koniec świata.” Żeby powiedzieć chłopakowi, który chwycił Pana Boga za nogi i dostał się przypadkowo na elitarne studia, że to nie jest koniec świata,  to była rzeczywiście niezwykle trudna sprawa. Natychmiast zrozumiałem, że jestem w świecie kafkowskim. To znaczy SBek do mnie mówił, że ja będąc tam studentem, mógłbym pomóc im zrozumieć tamten świat, np. powiedzieć jak są ubrani studenci, co jedzą. To luźna rozmowa, która chwilę trwała. W pewnym momencie powiedział, że myśli, że mógłbym im w tym pomóc i nie będzie problemów, żeby wyjechać. Podsunął mi kartkę do podpisu. Zapaliła mi się czerwona lampka. Powiedziałem, że mogę podpisać pod warunkiem, że wyrazi na to zgodę rektor UJ, bo jestem członkiem społeczności akademickiej. On zaczął mnie przekonywać, a potem wpadł w szał i powiedział, że nigdzie nie pojadę. Wstałem i powiedziałem trudno.  Byłem jeszcze 2 razy wzywany jako świadek, ale powiedziałem, że nic nie wiem.

Ta anegdota pokazuje jak rozpadał się system komunistyczny od wewnątrz. Kiedy wybuch stan wojenny komisarzem na uniwersytecie był profesor Hanauser. Niezwykle ciekawy człowiek. Myśmy mieli z nim zajęcia kryminalistyki, uwielbialiśmy go. Głównie dlatego że kochał życie i olewał studentów tym znaczeniu, że nie cisnął nas. Ja wtedy dostałem stypendium tuż po stanie wojennym, na uniwersytet europejski we Florencji. Żeby wyjechać musiałem mieć zgodę tego komisarza.  Poszedłem do niego po zgodę. On wtedy jak na przesłuchaniu powiedział, że absolutnie nie, to jest niemożliwe, wiemy jakie są Pańskie poglądu, my nie wysyłamy takich ludzi. Jak w tym momencie zobaczyłem kompletnie innego człowieka.  Powiedziałem trudno i już szedłem do drzwi, a on wtedy wybucha gigantycznym śmiechem i mówi „chce pan jechać?”. Ja mówię: „Chciałbym.” A on „oczywiście, że pojedzie, bo jestem pacjentem pańskiego ojca i jakby pan nie pojechał to on by mi wydłubał oko!” Mój ojciec był okulistą. Poczułem wtedy, że ten system jest kompletną farsą. Kiedyś pojechałem na wykłady zorganizowane przez środowiska opozycyjne w Kielcach. Wsiadłem do pociągu z plecakiem pełnym książek Kultury Paryskiej, które dostałem przez różnego rodzaju znajomych moich rodziców i z plikiem ulotek o Pyjasie, oraz czarnymi opaskami.  Wszedłem do pociągu. Ojciec się domyślił, gdzie jadę. On jako człowiek ciężko doświadczony, jak duża część tego pokolenia mówił, żebyśmy się w nic nie angażowali. Myśmy już nie otrzymali tego strachu przez stalinizm. Przełamanie strachu oczywiście było do zamknięcia, ale byliśmy zachłyśnięci otwarciem Polski przez wyjazdy studenckie i dostęp do literatury. Jadę tym pociągiem do Kielc. Jest kontrola biletów. Ojciec mnie błagał żebym tego nie robił, bo już zaczęły się te naloty SBecji. Mówi że on nie przeżyje jakby mi by coś mi się stało. Przychodzi kontrola biletów, ja oczywiście biletu nie mam, dokumentów też. Wówczas była taka procedura, że trzeba było wysiąść na najbliższej stacji, poddawano się kontroli na komisariacie. Udało mi się wyrzucić ulotki, ale już nie książki. Z tym plecakiem idę na komendę, oni mnie przetrzepali. Znaleźli książki. Powiedziałem, że jestem doktorantem, a to są książki będące moją tezą naukową, dostępne legalnie, pan rektor UJ jest o tym świadomy. Więcej się do tego nie czepiali. Dali sygnał do Krakowa i milicja sprawdzała jeszcze czy rzeczywiście nie kłamię i będzie miał kto później zapłacić za bilet. Wysłali radiowóz do mojego domu. No więc tak A o co chodzi tak oczywiście powiedzieć Moja matka była przestraszona, ale zapytali ją tylko czy tu mieszkam i gdzie studiuje. Tą samą rozmowę słyszał mój ojciec. Jak zobaczył podjeżdżający radiowóz myślał, że mnie aresztowali i dostał lekkiego zawału serca. Niektóre przyjaźnie przetrwały. Bogdanem Sonikiem na przykład, chociaż jesteśmy w różnych sferach patrzenia na rzeczywistość. Bardzo wiele osób zostało w Stanach Zjednoczonych. Takie było to pokolenie.

 

Jaki był odbiór społeczny i mediów sprawy Staszka Pyjasa?

 

Telewizja i gazety codzienne były państwowe. Pokazywały się jakieś komentarze o warchołach i tak dalej. Nie było całego natychmiastowego rynku medialnego, który jest teraz. Wtedy przechodziły informacje niezwykle wyselekcjonowane, co się ukazało w mediach to były jakiejś brednie. Oczywiście dużo osób to kupowało. Uważali, że komunizm jest niereformowalny i należy tej sytuacji znaleźć swoją niszę. Czytaliśmy bardzo dużo książek Kultury i nielegalne wydawnictwa. Ja miałem jeszcze taką psychiczną dyspozycję zbierania do archiwum druków, mnóstwa zdjęć, co walało się po podłogach w mieszkaniach, a ja skrzętnie to zbierałem. Mediami po prostu się nie interesowaliśmy.

 

Jak wpłynął na Pana czas SKSu?

 

Ten czas w Beczce, seminarium o.Kłoczowskiego, tych wypraw w góry, ludzi… Ja jedną taką wiosnę miałem w życiu. Mimo tego, że byłem studentem i to jeszcze pierwszego roku, w związku tym niewiele rozumiałem, czułem tylko pewne rzeczy instynktowni. Dla wielu z mojego pokolenia takim doświadczeniem była Solidarność 1988 roku. Ja oczywiście też świadomie przeżyłem, ale to już nie było to. Dla mnie ten okres 1975-1977 był okresem formacyjnym zarówno intelektualnie jak i świadomościowo. Nigdy już takiej radości uczestniczenia w czymś nie doświadczyłem. Seminarium ojca Kłoczowskiego, uważam za jedno z najważniejszych w moim życiu w sensie formacji intelektualnej i religijnej. Bardzo żałuje, że polski kościół nie docenia tego wymiaru, nie tworzy tego typu sieci młodych ludzi. Młodzież jest teraz niezwykle zagubiona. My mieliśmy autorytety, dla których byliśmy ważni.

 

Najpiękniejsze wspomnienie tamtych lat?

 

Oczywiście przyjaźnie…  Ale może to brzmi głupio, ale taka nieprawdopodobna radość istnienia.  Z tej szarości szarości była wydobyta potrzeba uczestniczenia w czymś co jest naprawdę dobre.

Świadomość, że martwy etos naszych rodziców, zaczyna żyć w innym czasie swoją własną logiką. To, że jesteśmy potrzebni. Nigdy nie miałem większego poczucia sensu tego co robię, kiedy spotykałem się z prostymi ludźmi z prowincji. Oni traktowali mnie jak kogoś z innego świata. Wiedziałem, że jestem w takim ciągu intelektualistów polskich XIX wieku. Oni wgrywali ich do polskości, a my do wolności. Oni potem stworzyli Solidarność. Ta Solidarność nie wzięła się znikąd, ją tworzyli prości ludzie. Jeżeli to pokolenie dołożyło jakąś maleńką cząstkę do tego co się stało potem, a to jest oczywiście dziedzictwo naszych rodziców i naszych dziadków. Wokół nas pokazało się dużo ludzi pokolenia AKowskiego, to była sztafeta pokoleń. Nic nie zostało ostatecznie zakończone. Dla nas satysfakcją było, że nie będziemy dla starszych rozczarowaniem. Pokazanie, że jesteśmy z tej tradycji polskiej, wolności. To jest to największe dziedzictwo polskości i że kościół jest częścią tej tradycji i stoi po dobrej stronie historii. Mieliśmy świadomość, że uczestniczymy o niewiadomych konsekwencjach, ale wiedzieliśmy że sztafeta pokoleń została odnowiona.  Co się z tego stało dzisiaj, trudno powiedzieć. Myślę, że nadal mamy do czynienia z walką tych, którzy marzą o jednym uniwersum światowym rządzonym przez oświecony i tych ludzi, którzy bronią wolności świata rzeczywistego. Ja to wyczułem, nie byłem w stanie intelektualnie tego pojąć na tym wykładzie Kuronia. Potem to eksplodowało po 1989 roku i do pewnego stopnia nic się w historii nie zakończyło. Znowu jesteśmy w konflikcie tych dwóch wizji intelektualnych, z których jedną traktuję jako zagrożenie wolności i która powinna być w jakiś sposób końcowa.